poniedziałek, 30 marca 2009

Niepalenie

Przez chwilę wnikliwy czytelnik mógł zauważyć, że pojawił się gadżet w postaci licznika niepalenia (mojego oczywiście). Nie jest tak, żebym przeżywał strasznie ciężkie chwile, ale uznałem, że dodatkowa motywacja, czyli potencjalny obciach wobec czytelników w chwili złamania się, będzie dodatkowym bodźcem powstrzymującym mnie przed powrotem do nałogu.

Tymczasem elektroniczne ustrojstwo działa na tyle nieudolnie, że zrezygnowałem. Bo niby ma ambitny plan przeliczania oszczędności z powodu rzucenia, ale stosuje wszystkie przeliczniki w Euro. Wprowadzanie innej waluty nie działa. A wad jest dużo więcej. Dlatego niech wystarczy ogólna deklaracja, że od 22 marca nie palę.

sobota, 28 marca 2009

Niemodelowe podejście do sesji

Dziś rano odwiedziła nas koleżanka (właśnie ją poznałem, ale mam nadzieję, że nie obrazi się za "koleżankę"), która miała przeprowadzić sesję fotograficzną naszej córki, dysponując profesjonalnym sprzętem i okiem fotografa dużo lepszym, niż nasze. Uprzedziła nas, że mieszkanie trzeba porządnie nagrzać, by nawet bez pieluchy Ewa nie płakała z powodu zimna. Tak też uczyniliśmy. W tropikach sięgających 27 st. C wytrzymać było ciężko, ale czego nie robi się dla dziecka...

Nastąpił I akt sesji, po którym młoda miała zasnąć i być pasywnym obiektem dla obiektywu w sesji II. Cóż, nikt nie oczekiwał, że nasza pociecha przez cały czas nie zmruży oka, widocznie zainteresowana panującym wokól niej rozgardiaszem. Co więcej, chcąc jej zaśnięcia i oferując kolejne porcje pokarmu, uzyskiwaliśmy rezultat niespodziewany: kupa, kupa, kupa (ilość się zgadza). Doszło do tego, że specjalnie przygotowany przez Sylwię (fotograf) bialutki kocyk został uszkodzony przez brązowy element. Po szybkim praniu wysechł i czeka na oddanie właścicielce.

Oczywiście Ewa zasnęła kamiennym snem na kilka godzin bezpośrednio po wyjściu koleżanki. Przekorna bestia.

Na dowód zeznań, obrazy zrobione w trakcie pobytu Sylwii i chwilę po nim:


piątek, 27 marca 2009

Żłobek

Plan jest taki, że żona pod koniec listopada wróci do pracy. Bierzemy więc pod uwagę taką opcję, że Ewę będziemy musieli zostawiać w żłobku. Żeby się na tę opcję przygotować, trzeba ją już teraz zapisać (przy czym "już" nie jest w tym miejscu najwłaściwszym słowem, co zaraz postaram się uzasadnić).

Opcja "niania" również wchodziła w grę, ale po kilku relacjach (znajomych i tych w mediach) o tym, jak opiekunki pod nieobecność rodziców wyzywają podopiecznych wyrazami na ch. i k., rodzice instalują kamery i robią się z tego historie jak ze świata służb specjalnych, porzuciliśmy ten pomysł. Opcja "babcia" w naszym przypadku w ogóle nie była brana pod uwagę, z powodów, o których kiedyś już pisałem

Po raz pierwszy zaczęliśmy sondować temat chyba we wrześniu. Pod lupę wzięliśmy żłobek najbliższy naszemu mieszkaniu. Usłyszeliśmy, że nie ma możliwości zapisania dziecka bez numeru PESEL. Sytuacja dzisiaj wygląda tak, że młoda zapisana jest w 6 (słownie: sześciu) żłobkach (włączając najbliższy), choć wspomnianego numeru jeszcze nie ma.

Tak więc kilka dzisiejszych godzin zajęło mi odszukiwanie adresów, którymi wcześniej bym się w ogóle nie zainteresował, rozmowy z kierowniczkami żłobków i dziwienie się, dlaczego w każdym panują inne zasady, skoro wszystkie finansowane z tych samych źródeł (gdzieś potrzebne takie papiery, gdzie indziej żadnych kwitów nie trzeba).

To jeszcze nic w porównaniu z faktem, że niedługo będziemy zapisywać córkę do szkoły podstawowej. Się czasy zmieniły...

I jeszcze kilka ujęć z wczoraj:






czwartek, 26 marca 2009

Uosobienie aktorki - naturszczyka

Dziesiątki min, grymasów i odgłosów. Być może stan euforii wkrótce minie, ale póki co, możemy to oglądać całymi godzinami, na przemian i systematycznie uśmiechając się i wzruszając.  


środa, 25 marca 2009

Szpital

Do sprawy mam już pewien dystans, więc mogę wreszcie ocenić. Wiem, że niektórzy znajomi (właściwie jedna para) bardzo się zawiedli rodzeniem w szpitalu na Inflanckiej w Warszawie. Długo zastanawialiśmy się nad tym wyborem, a kluczowym argumentem "za" było to, że żona dobrze go już znała i wiedziała, że będzie się tam czuć w miarę bezpiecznie. Dziś oboje wiemy, że to był najlepszy z możliwych wybór. Nie wydaliśmy żadnej złotówki  (nie licząc 50 zł. za zdjęcie, które u góry ekranu), a do dyspozycji mieliśmy (albo mamy):
  • świetną i troskliwą położną, pamiętającą nas jeszcze ze szkoły rodzenia (pewnie dlatego, że zadawaliśmy dużo pytań);
  • osobną salę na czas porodu;
  • znieczulenie;
  • opiekę wspaniałej specjalistki od doradzania w kwestii laktacji.
Jak zawsze, jest pewna łyżka dziegciu. Bo jeśli ktoś opieprza żonę, że w pokoju poporodowym trzyma kwiaty (że niby źródło narodzin bakterii), nie zwracając przy okazji uwagi na 10 postronnych osób przebywających w tej samej sali (że niby bakterii brak), to moja znikoma wiedza w temacie biologii wzbudza pewne podejrzenia co do kompetencji opieprzającego. Miałem też w dniu porodu pretensje o "tumiwisizm" składu żegnającego nas na bloku porodowym, ale z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się to tak mało istotne, że nie warto...

Na deser zdjęcie wykonane dzięki ostatnio kupionemu statywowi.


niedziela, 22 marca 2009

Planowanie

Miałem w planie umieścić jakiś wpis wczoraj, potem dodać kolejny dzisiaj. Tylko że moje plany w tej chwili uzależnione są od biologii, czyli cyklu życia córki, co czyni je kompletnie nieprzywidywalnymi. Póki co, ziszcza się plan niepalenia - dziś pierwszy cały (no, może jeszcze nie) dzień bez papierosa. Wspieram się niedobrymi pastylkami, więc jest znośnie. 

Przez pierwsze 2 dni mówiliśmy sobie, że "wylosowaliśmy" bardzo spokojne dziecko, które nawet gdy się obudzi, to raczej zapoznaje się ze światem na spokojnie, niż płacze. Ja w swojej pysze oczywiście przypisywałem to ojcowskim genom i obecnym w nich spokojowi (i nie byłem osamotniony w tym przypisywaniu). Dziś z kolei Ewa dawała często próbki swego głosu, więc całe misterne uzasadnienia... powiedzmy, że się nie sprawdzają. Mała ma coraz więcej energii, którą nie zawsze pożytkuje w taki sposób, jak byśmy chcieli. Przygotowujemy się na gorsze. Cóż, uroki rodzicielstwa... 

W tym miejscu miał być film, ale nie wyszło, bo nie jestem na tyle cierpliwy, żeby czekać 2 godziny na transport przez google do youtube (jak mniemam). W zamian kilka nowych fotek z aparatu, który podczas żadnej z urlopowych podróży nie był tak często eksploatowany, jak teraz.

 
Do ostatniego ujęcia: nie było mnie w domu, kiedy odzież była zakładana i nie miałem żadnego wpływu na jej wybór. Dla równowagi, mamy jeszcze w zanadrzu wersję maminą. 




piątek, 20 marca 2009

Wszyscy podopieczni w domu

Moje panie wczoraj przywiozłem do domu i od tego czasu ciężko skupić się na czymkolwiek innym, niż pomocy dla nich. Ostatniego dnia w szpitalu pojawiła się niespodzianka od koleżanek i kolegów z pracy żony, za którą w trójkę bardzo dziękujemy:

O szczegółach tej opieki kiedy indziej, bo chwilowo brak sił, ale w międzyczasie kilka ilustracji, czyli, ostatnie zdjęcie ze szpitala:
I jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy mogę obejrzeć oczy naszej córki (bo przez większość czasu śpi, nie wyłączając z tego karmienia):

Niedoszłym rodzicom: dużo tego jest...

czwartek, 19 marca 2009

Zasady użytkowania

Z angielska disclaimer, brzmi bardziej jednoznacznie. W każdym razie, dotąd nie odczuwałem takiej potrzeby, ale ostatnio się to zmienił. Pod poprzednim wpisem znalazł się taki (zastanawiam się jeszcze, co z nim zrobić, bo zwykle nie podejmuję decyzji na gorąco), który uważam za balansujący na granicy dobrego smaku. Wobec tego ustalam, że:
  • jeśli ktoś uważa mnie za niedouczonego debila, to po uargumentowaniu tego jestem w stanie przynać mu rację;
  • jeśli ktoś bez żadnych argumentów obraża mnie, moją rodzinę lub komentatorów, albo działa na szkodę któregokolwiek z nich, to jej/jego komentarze będą usuwane.
A na koniec cytat z koleżanki: dopóki nie było internetu, nie zdawałam sobie sprawy, że na świecie jest tylu idiotów

środa, 18 marca 2009

Rozkojarzenie

Jako zaplecze organizacyjno - logistyczne dla moich pań, powinienem być przynajmniej dobrze zorganizowany. Zawsze miałem z tym problemy, ale teraz nastąpiła rozsypka totalna. Moje rozkojarzenie sięga chyba zenitu. Kluczami do garażu próbuję zamknąc samochód, dostawę czegoś tam mylę z odbiorem innej rzeczy, kluczę po ulicach bez wcześniejszego dokładnego sprawdzenia mapy itd. 

Za to rozkoszuję się wzruszaniem. Słyszę, że szwagier popłakał się wczoraj po otrzymaniu MMSa ze zdjęciem siostrzenicy - mam łzy w oczach. W radiu mówią o zbliżającej się wiośnie - identyczna reakcja (przez czas ciąży cały czas kojarzyłem wiosnę z ujrzeniem córki). Trzymam ją w ramionach - raz na kilka minut pot oczu.

Jedno z drugim łączy mi się w logiczną całość.

I jeszcze ujęcia z dzisiaj (UWAGA: "bokserski" nos zawdzięcza ponoć mozolnemu wydostawaniu się na świat przez całkiem nieduży otwór, co powinno się zmienić):


 

Zmiana czołówki

Zdjąłem ciuszki, bo jest lepszy i piękniejszy obiekt do oglądania. Pewnie niedługo znów się zmieni, ale o tym po premierze. Przy robieniu tego zdjęcia nie byłem, ale mam co do niego pewne przemyślenia. Żona zeznaje, że nie mogli się doczekać, kiedy mina Ewy nie będzie tak skwaszona. I się nie doczekali. Odpowiedź na pytanie, po kim mogła odziedziczyć niecierpienie pozowania do zdjęć pozostawiam tym czytelnikom, którzy dobrze mnie znają. Oczywiście żartuję.

wtorek, 17 marca 2009

Ujrzeliśmy: Nas Troje

To najważniejszy wpis na tym blogu od jego początku, więc mam tremę. Szczęście, zmęczenie i rozgardiasz w głowie powodują, że nie stać mnie na refleksyjne dyrdymały, więc będzie sprawozdanie.
  • 6:05: telefon od żony: nie ma wątpliwości, wody się sączą, zaczęło się
  • 7.00: jadę do szpitala. Pobyć z żoną, dowieźć kilka rzeczy
  • 8:30: wyjeżdżam ze szpitala na ważne spotkanie "na mieście"
  • Chwila później: przecięcie [proszę o wybaczenie, nie pamiętam, jakiego pęcherza] przez lekarkę
  • 11:44: telefon od żony, że mocno boli
  • 11:45: opuszczam spotkanie, jadę do szpitala
  • 12:00: z pewnością 2 najdłuższe godziny w życiu mojej żony, ból i prośby o przyśpieszenie śmierci
  • 14:00: przychodzi anestezjolog - sobowtór Mikulskiego ze "Stawki większej niż życie" i instaluje znieczulenie zewnątrzoponowe
  • ekstaza żony, która skurcze przeżywa bezboleśnie i pozuje do zdjęcia z może trochę jeszcze nieporadną, ale obdarzoną złotym sercem studentkę położnictwa, która pomaga, jak może i potrafi:
  • 15:15: sobowtór dodaje leku znieczulającego, bo skurcze znów bolą. Wszystko dzięki błyskawicznej reakcji położnej (dbającej o nas nadspodziewanie i, co ważne, za darmo (!), nomen omen - Ewie), która "zgarnęła" go z korytarza (normalnie dotarcie anestezjologa z jednego zakamarka szpitala do drugiego trwa ok. 0,5 godz.). Położna (wtajemniczeni wiedzą, o kogo chodzi) stwierdziła, że jest niefotogeniczna, więc do pozowania nie namawiałem:
  • Przez chwilę sytuacja wygląda na opanowaną. Przez chwilę. W tym czasie kontroluję maszynerię i mądrzę się (jakby sama tego nie wiedziała), kiedy skurcze ustępują:

  • Od 15: 30 skurcze są tak bolesne, że prośby o eutanazję się powtarzają
  • Ok. 16:45: badanie lekarza, zamykają mi drzwi przed nosem i słyszę tylko cierpiętnicze jęki. Koszmar. 
  • 17:00: wpuszczają mnie na salę porodową i zajmuję strategiczne miejsce u wezgłowia
  • 17:10: przy czwartym czy piątym skurczu żona i Ewa skutecznie kończą męki!!!
Kończę z dokładną chronologią, bo w tym czasie łzy w oczach zakłucają rejestrację. Dziecko ląduje na piersi mamy. Po chwili jedna z pań zabiera Ewę do sąsiedniego pokoju, a ja zastanawiam się, dlaczego nasze dziecko takie sine. Po chwili pani odpowiada, że kolor, który ujrzałem, to "noworodkowy róż". Ważą: 3980 g. Mierzą: 58 cm. Oceniają: 10 pkt. w skali Apgara

Trwają zabiegi przy żonie: łożysko, szwy itd. Ja dostaję Ewę opatuloną w naprędce przygotowane tekstylia z poleceniem udania się do naszego pokoju. Ekstaza. Przestaje płakać, kiedy śpiewam jej, że jest moja!

O innych, negatywnych niestety wrażeniach w kontakcie ze szpitalem może kiedy indziej, w tej chwili ważniejsze obrazy naszego szczęścia:
 

Padam ze zmęczenia...



poniedziałek, 16 marca 2009

Się zaczyna

Godz. 21.15: coś mi leci. Czop płodowy, wody odchodzą? Nie wiadomo. Decyzja szybka i obustronna: jedziemy do szpitala.
Godz. 22.45: po oględzinach decyzja: rodzimy, wody odeszły. Hurrra, zaczyna się jazda!
Godz. 23.05: no jednak nie wiadomo, wody się sączą, pani zostaje w szpitalu, pan może odejść
Odejść?! Pan się zdrzemnie, w każdym momencie możemy wezwać
A przed chwilą telefon od żony: sączenie wstrzymane, dziecko zdrowe, czekamy. 
I jak ja mam się zdrzemnąć?! 

niedziela, 15 marca 2009

Układ

Do serialu pt. Ewa nie chce opuścić brzucha; czy to źle? dołączyła kolejna postać, czyli następny lekarz. Twierdzi, że wszystko jest w porządku, mamy się nie martwić, a machina od USG może się mylić i na "jej oko" w chwili porodu nasza pociecha może ważyć mniej niż 4 kg., czyli da radę przecisnąć się bez konieczności cięcia brzucha.

Tymczasem powstała teza alternatywna. Ponieważ postanowiłem rzucić palenie w momencie, kiedy moje panie wrócą bezpiecznie do domu, pomysł jest następujący: mamy ze sobą cichą umowę (tak cichą, że nikt jej nie słyszał), że Ewa wydłuża maksymalnie swój pobyt w mamie, żebym mógł korzystać z nałogowej przyjemności jeszcze kilka chwil.

piątek, 13 marca 2009

Statkiem (nie na parę, bo za daleko) w piękny rejs

Żona ciekawie przełożyła dziś naszą sytuację na zwyczajowe realia każdego, kto jeszcze nie był w takim położeniu. Trochę ten przekład przerysuję. 

X czeka na ukochaną Y, która płynie do X statkiem przez 9 miesięcy (nie wiem, czy pływano kiedyś np. z Australii do Polski, ale na potrzeby tego wpisu przyjmijmy hipotezę, że tyle mogło to trwać). Statek ma przypłynąć w terminie. X, wiedząc o tym, na długo przed, przygotowuje się na godne powitanie: remontuje, sprząta, gotuje, chce wywrzeć na Y jak najlepsze wrażenie. Jedzie do portu i ... bum! Statek się spóźni, nie wiadomo o ile. Kolejni posłańcy armatora przynoszą różne wieści i nie wiadomo, komu wierzyć. Najbliżsi też się niecierpliwią, czy aby z Y wszystko w porządku, a ich związek będzie szczęśliwy. X najpierw czuje bezsilność. Przez chwilę złość na Y (mógł wybrać solidniejszego, niespóźniającego się armatora). Aż w końcu zaczyna jednak marzyć o tym, że w końcu ujrzy Y, a to usprawiedliwi i wynagrodzi mu wszystkie wcześniejsze reakcje.

czwartek, 12 marca 2009

Spóźnialska

Doktor nr 1: położyć się w szpitalu na patologii ciąży w czwartek. Doktor nr 2: nie ma co panikować, spokojnie trzeba czekać, dziecko nie zegar, nigdy nie wiadomo. Nie cierpię tej bezradności i niewiedzy, o czym już wspominałem. Realia są takie, że nadal czekamy w napięciu.

Jak obserwuję aktualną pogodę (2-3 st. C, deszcz śniegowy), to się jej nie dziwię. Woli zostać w brzuchu. Z drugiej strony, tak długo na nią czekamy, że mogłaby się nie spóźniać na spotkanie, to pierwsze, najważniejsze. A nie będąc przesądnym, mimo wszystko nie oczekuję po niej wybrania sobie 13. w piątek jako daty ujrzenia światła? Choć wiem, że to nie ona wybiera. 

niedziela, 8 marca 2009

Dzień Kobiet

Pośpieszyliśmy się z prognozami, że to już, już zaraz. Ewa jakoś nieśpiesznie myśli o zobaczeniu rodziców. A ja prognozowałem, że będzie to dziś. Poczęta w Dniu Ojca, obejrzy świat w Dzień Kobiet. Żona była przeciw, bo jedną okazję do świętowania już jej odebrałem, wymyślając imię (imieniny w Wigilię). Ja, przywiązany do symboli, właśnie na to liczyłem. Widocznie nie spodobał się córce ten pomysł, co tłumaczę sobie (przesadzając) przewrotnością podobną do mojej.

 


W podróży

U naszej pierworodnej zauważyliśmy pewną przypadłość. Kiedy za pośrednictwem mamy wkracza do środków transportu (samochód, tramwaj, autobus), zaczyna wierzgać. Brak komunikacji dwustronnej z naszym ukochanym obiektem nie pozwala na jednoznaczną interpretację, ale w grę wchodzi kilka opcji:
- lubi podróżować i radośnie reaguje na możliwość zmiany lokalizacji;
- nie cierpi środków lokomocji i daje temu wyraz;
- zupełnie inne przyczyny;
- zbieg okoliczności (najmniej prawdopodobny).

Mam nadzieję, że sprawdzi się opcja nr 1.

środa, 4 marca 2009

Poród, prawda i kasety video

Koleżanka spytała mnie dziś, czy chcę być przy porodzie. Każdy uważny czytelnik moich opowieści tutaj  zna odpowiedź, więc przejdę do kolejnego pytania koleżanki: "czy będę nagrywał film z porodu?". Niby było ironiczne i nawet umiarkowany oportunista domyśliłby się, że powinien odpowiedzieć "nie", ale ja swoją miną zasygnalizowałem (chyba), z jak wielką niechęcią myślę o takiej inicjatywie. Kojarząc ekstremalne przypadki, przypomniało mi się o pewnym ojcu, który urządził projekcję takiego właśnie filmiku podczas tzw. "pępkowego". Potem zacząłem się zastanawiać, jak dalece kalekim umysłowo trzeba być, by coś takiego zrobić. Bo przekraczanie granicy intymności za takowe kalectwo uważam.

wtorek, 3 marca 2009

Już za chwilę, za chwileczkę

Oboje czujemy, że to już bardzo niedługo. Dzisiejsza wizyta u lekarza potwierdziła, że w każdej chwili Ewa może zechcieć wychodzić. Żona się cieszy, ja się stresuję. Zdążę dojechać (warszawskie korki) i zawieźć ją (je) bezpiecznie do szpitala? Niby wszystko przygotowane, marzymy o tym, żeby pokazać to wszystko maleństwu... Tyle że masa wątpliwości zakłóca spokojne oczekiwanie. A może przesadzam?