piątek, 11 marca 2011

Szpital

Zaczęło się od telefonu od lekarza. Laboratorium wykryło wyjątkowo wredną i odporną bakterię w moczu Ewy. Prywatna służba zdrowia Medicover wystawiła skierowanie do publicznego szpitala i uznała najwidoczniej, że z ich strony sprawa załatwiona. Może i słusznie - za ich abonament płacimy mniej, niż publicznej, chociaż nazywa się inaczej. 

Po 4 godzinach koczowania w izbie przyjęć na Działdowskiej pomieszczenie wyglądało jak poniżej. A potem  było już tylko gorzej. Krzyki, przekleństwa, znerwicowany pielęgniarz w roli bramkarza...
Bo blisko 6 godzinach przedarliśmy się do gabinetu pediatry, czując się tak, jakbyśmy właśnie przedarli się przez zasieki wrogiej armii. Po tym sukcesie składaliśmy mniej lub bardziej chaotyczne zeznania lekarzowi, czyli reprezentantowi mocarstwa - wybawcy. Następnie już z górki - azyl w postaci całkiem komfortowo wyposażonego oddziału, wściekła, bezczelna i niepatrząca w oczy dyżurująca pani doktor, pediatra (zapewne) pasjonatka swojej pracy i miłe pielęgniarki. W końcu wiadomość, że bakterii jednak nie ma. I kolejne skierowania, zalecenia, zaplanowane wizyty z dożylnym wlewem antybiotyku. Relacja z Międzylesia być może kiedy indziej. 

Tymczasem rada dla rodziców w podobnych sytuacjach: nie warto samodzielnie dowozić dziecka do szpitala. Karetki traktowane są priorytetowo. Jak jest się w sytuacji podbramkowej, to niestety zawsze wygrywa egoizm.